W świetle popołudniowego słońca tańczyły drobinki
kurzu. W pokoju z oszkloną ścianą siedział starszy, przygarbiony mężczyzna. Z
namaszczeniem przesuwał palce po lekko wypłowiałych zdjęciach. Raz za razem
mrużył oczy by wyostrzyć sfatygowany już wzrok. Z jego burzliwej przeszłości
został mu tylko ten album i leciwy gibson. Do pobytu w domu spokojnej starości
dopłaciło mu rodzeństwo – jedyni bliscy, jacy mu pozostali. Inni odeszli wraz ze
sławą i pieniędzmi. Staruszek zapatrzył się w ogród za oknem, roślinność powoli
budziła się do życia po dość mroźnej zimie. Ogrodnicy kosili trawnik, malowali
ławki, poprawiali ścieżki. Zdawało mu się, że wszystko dookoła rodziło się na
nowo, a tylko on nieubłaganie zbliżał się do końca. Coraz częściej coś
zaczynało mu szwankować, tym razem padło na nogi – od kilku miesięcy musiał jeździć
na wózku, którego nie był w stanie prowadzić sam na dłuższe dystanse. Zdążył
się już jakoś z tym oswoić, chociaż nadal czuł się żałośnie, kiedy ktoś go
prowadził. Najchętniej zniknąłby gdzieś, by nikomu nie zawadzać.
Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi. Zamknął
album.
–
Proszę wejść! – Do pokoju weszła nieśmiało młoda, średniego wzrostu, drobna kobieta
z upiętymi w kok włosami. Nosiła obcasy i miała na sobie czarną spódnicę oraz
brązową marynarkę, spod której wystawał biały kołnierz. Na pierwszy rzut oka
można było stwierdzić, że starała się wyglądać profesjonalnie, choć ubiór wcale
nie pasował do jej dziewczęcego wyglądu. Mężczyzna patrzył na nią pytającym
wzrokiem.
–
Dzień dobry, panie Morrison. Nazywam się Anne O’Connell…
–
To irlandzkie nazwisko, prawda?
–
Tak, zgadza się. Mój tata jest Irlandczykiem, proszę pana. – Staruszek wskazał dziewczynie fotel pod oknem.
Anne rozsiadła się na nim wygodnie, jakby siedziała w nim nie pierwszy raz.
–
To tak jak mój, wychodzi na to, że mamy wspólne korzenie. Do tej chwili
zastanawiałem się, czy godzić się na tę rozmowę… ale twoje pochodzenie jakoś dziwnie
utwierdziło mnie w przekonaniu, że to dobra decyzja. Ostatniego wywiadu
udzieliłem kilkadziesiąt lat temu… nie wiem, czy nie wyszedłem z formy – uśmiechnął
się serdecznie do swojej rozmówczyni.
–
Nie chciał pan udzielać żadnych wywiadów, z tego, co mi wiadomo…
–
Zgadza się, nie miałem wtedy ochoty rozprawiać o mojej przeszłości i
balansowaniu między życiem a śmiercią. Teraz, kiedy z każdym nowym dniem jest
mi coraz trudniej podnieść się z łóżka, chcę rozliczyć się z tym wszystkim i
mieć wreszcie spokój. Jesteś młodą osobą, wniesiesz nieco świeżości w ten
zatęchły, śmierdzący naftaliną pokój.
–
Bardzo mnie to cieszy, czuję się naprawdę zaszczycona. Nie chcę pana prosić o
rozpoczęcie swojej historii od tego feralnego wypadku, proszę mówić od momentu,
który panu pasuje.
–
Nie, nie będę niczego przemilczał. Zaczniemy od pamiętnej nocy z drugiego na
trzeciego lipca 1971 roku.
Nienawidziłem Paryża. Śmierdzące, zabrudzone miasto.
Taki obraz miałem pewnie przez to, że większość czasu spędziłem na szlajaniu
się po szemranych uliczkach, i to głównie nocą, bo dnie przesypiałem. Ćpałem jak oszalały, z nałogu, z pewnością,
nie pomagała mi wyjść moja partnerka. Pamela uwielbiała się szprycować tak jak
ja, jak nie bardziej. Nie wiem, co dzieje się z nią teraz, ale ostatni raz widziałem
ją wieczorem drugiego lipca, to był chyba czwartek. Podobno wezwała pogotowie i
uciekła z naszego apartamentu, bo się wystraszyła. Możliwe, że nie mogła
wytrzymać tego wypadku psychicznie. No nic, od tamtej pory już nic nie było
takie jak wcześniej. Ocalałem cudem, byłem zaledwie krok od przedawkowania,
zdezorientowani znajomi, którzy razem ze mną imprezowali, kompletnie nie
wiedzieli co robić, wrzucili mnie do wanny wypełnionej po brzegi wodą i
uciekli, bo wiedzieli, co się święci. „Przyjaciele”… Spędziłem trzy lata na
odwyku, to były istne męczarnie, nigdy nie zapomnę tego okropnego bólu, majaków
i innych niestworzonych, podłych rzeczy, które wtedy się ze mną działy. Została
przy mnie jedynie rodzina. Nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu, dlatego
postanowiłem coś ze sobą zrobić. Postanowiłem wyruszyć w morze jako marynarz.
Praca fizyczna i odosobnienie było mi niesamowicie potrzebne. Z pobytu pamiętam
dokładnie jeden dzień, który mógł być kolejnym, który zaważy na moim życiu.
–
Stary, obudź się! – usłyszałem krzyk Jacka z odległości kilku centymetrów od
mojego ucha. Poderwałem się jak oparzony, co nie uszło uwadze załogi, wszyscy
wybuchnęli gromkim śmiechem. Tak jak wszędzie, uwielbiali robić sobie żarty z
żółtodziobów. Ubaw nie trwał długo, bo trzeba było zbierać się do roboty. Z
przyzwyczajenia chciałem odgarnąć włosy, ale nie miałem ich od kilku dni.
Obciąłem je, by nie przeszkadzały mi w pracy. Byłem na kutrze około tygodnia,
oczywiście nigdy w życiu nie miałem w ręku zwykłej wędki, nie mówiąc już o
łowieniu krabów. W latach osiemdziesiątych nie przywiązywano zbytnio uwagi do zasad
bezpieczeństwa, więc łatwo można było się dostać. Wystarczyło powiedzieć, że
jest się zdolnym do pracy i z miejsca byłeś brany. Łowiliśmy na Morzu Beringa.
Dzisiaj, kiedy o tym pomyślę, to było kompletne szaleństwo. Chyba porównywalne
ze szprycowaniem się cudzymi strzykawkami. Do tej pory morze nas oszczędzało,
było w miarę spokojne, choć wiatr wiał niemiłosiernie jak zawsze. Zaspany i
obolały po wczorajszej pracy, opłukałem twarz lodowatą wodą. W śmierdzącym kiblu tliła się lampa naftowa.
Spojrzałem w lustro, moja i tak dość szeroka szczęka, optycznie stała się
jeszcze szersza przez brak dotąd okalających ją włosów. Nie byłem tym samym
człowiekiem, co jeszcze pięć lat temu. Nabrałem krzepy, spod oczu zniknęły
sińce, choć pozostał zacięty wyraz twarzy, którego nie potrafiłem się oduczyć. Jedliśmy
byle jakie żarcie, popijaliśmy herbatą i zaczynaliśmy wczesnym rankiem, za
czasów bycia rockmanem, kończyłem zwykle o tej godzinie kolejną z rzędu
imprezę. Płynęliśmy od boi do boi, które porozstawialiśmy w strategicznych
punktach. Ubrani do stóp do głów w żółte płaszcze i kalosze, wyglądaliśmy jak
krasnoludki. Wśród tego grona wyróżniałem się jedynie założoną na czoło opaską
z latarką, która nieraz była obiektem drwin. Rzucaliśmy się w wir pracy, w
której trzeba było być cholernie zgranym. Jeden błąd i albo, w najlepszym
wypadku, miażdżyłeś sobie dłoń, rękę, żebra albo, w najgorszym – życie. Zmiana
zaczynała się koszmarnie. Wiatr osiągnął swoje apogeum, a fale silnie uderzały
o burty statku. Stanąłem jak wryty, kiedy zobaczyłem przewalającą się wodę po
pokładzie. Ktoś pchnął mnie w plecy, żebym nie zagradzał przejścia. Uczyniłem
znak krzyża i wkroczyłem na śliską posadzkę. Rozejrzałem się uważnie, by
zauważyć ewentualne zagrożenia. Podpływaliśmy do jednej z boj. Kolega kierujący
dźwignią, zaczął podnosić klatkę pełną
krabów. Asekurowałem jej wyciąganie, kiedy usłyszałem krzyki za plecami. Jeremy
i Frank bili się, nie wierzyłem własnym oczom. Bić się w środku sztormu?
Upewniłem się, że pozostali poradzą sobie z klatką i pobiegłem, by ich
rozdzielić. Pech chciał, że poślizgnąłem się i straciłem równowagę. Padłem jak
długi zachłystując się wodą, w której leżałem. Kiedy usiłowałem się podnieść,
zalała mnie opadająca na pokład fala. Ciężar wody sprawił, że uderzyłem głową o
deski i straciłem na chwilę przytomność, która wystarczyła by porwać mnie za
burtę. Obudziło mnie lodowate zimno, które zaczynało obezwładniać moje ciało. Dzięki
założonemu kapokowi, utrzymywałem się na wodzie, choć raz za razem byłem
przykrywany przez falę. Dusiłem się i kaszlałem, krzyczałem ile tchu w płucach,
ale dookoła mnie panowała jedynie poświata z lamp na statku. W ostatnim
mignięciu świadomości, pamiętam uderzającą w moją twarz linę, którą złapałem
ostatkiem sił. Chłopaki wciągnęli mnie wspólnie na pokład. To był kolejny fart,
jaki zdarzył mi się w życiu. No i bym zapomniał… pokłócili się o to, czy to ja
jestem tym słynnym Jimem Morrisonem… Myślałem, że ich wtedy zabiję.
–
Po tych wydarzeniach dałem sobie spokój z tą robotą i pracowałem dalej już jako
zwykły rybak. No… a po kilkudziesięciu przepracowanych latach trafiłem tutaj.
Kiedy staruszek skończył historię, zauważył, że
dziewczyny już dawno przy nim nie ma. Rozejrzał się dookoła, pokój nie nosił
śladów niczyjej obecności. Westchnął i pomyślał, że znowu dał się nabrać swojej
wyobraźni i wrócił do przeglądania albumu.
W
tym samym czasie poirytowana Anne żaliła się jednej z pielęgniarek paląc
papierosa naprzeciwko budynku.
–
No naprawdę liczyłam, że tym razem usłyszę jego prawdziwą historię… – Zaciągnęła
się mocno i założyła niesforny lok za ucho.
–
Niech się pani nie przejmuje, kiedyś skończą mu się opowieści o rybakach,
strażakach i handlarzach narkotykami i opowie pani jak pracował w fast-foodzie.
M.