środa, 14 stycznia 2015

Cud

A co by było, gdyby Morrison żył?


W świetle popołudniowego słońca tańczyły drobinki kurzu. W pokoju z oszkloną ścianą siedział starszy, przygarbiony mężczyzna. Z namaszczeniem przesuwał palce po lekko wypłowiałych zdjęciach. Raz za razem mrużył oczy by wyostrzyć sfatygowany już wzrok. Z jego burzliwej przeszłości został mu tylko ten album i leciwy gibson. Do pobytu w domu spokojnej starości dopłaciło mu rodzeństwo – jedyni bliscy, jacy mu pozostali. Inni odeszli wraz ze sławą i pieniędzmi. Staruszek zapatrzył się w ogród za oknem, roślinność powoli budziła się do życia po dość mroźnej zimie. Ogrodnicy kosili trawnik, malowali ławki, poprawiali ścieżki. Zdawało mu się, że wszystko dookoła rodziło się na nowo, a tylko on nieubłaganie zbliżał się do końca. Coraz częściej coś zaczynało mu szwankować, tym razem padło na nogi – od kilku miesięcy musiał jeździć na wózku, którego nie był w stanie prowadzić sam na dłuższe dystanse. Zdążył się już jakoś z tym oswoić, chociaż nadal czuł się żałośnie, kiedy ktoś go prowadził. Najchętniej zniknąłby gdzieś, by nikomu nie zawadzać.
Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi. Zamknął album.
– Proszę wejść! – Do pokoju weszła nieśmiało młoda, średniego wzrostu, drobna kobieta z upiętymi w kok włosami. Nosiła obcasy i miała na sobie czarną spódnicę oraz brązową marynarkę, spod której wystawał biały kołnierz. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że starała się wyglądać profesjonalnie, choć ubiór wcale nie pasował do jej dziewczęcego wyglądu. Mężczyzna patrzył na nią pytającym wzrokiem.
– Dzień dobry, panie Morrison. Nazywam się Anne O’Connell…
– To irlandzkie nazwisko, prawda?
– Tak, zgadza się. Mój tata jest Irlandczykiem, proszę pana. –  Staruszek wskazał dziewczynie fotel pod oknem. Anne rozsiadła się na nim wygodnie, jakby siedziała w nim nie pierwszy raz.
– To tak jak mój, wychodzi na to, że mamy wspólne korzenie. Do tej chwili zastanawiałem się, czy godzić się na tę rozmowę… ale twoje pochodzenie jakoś dziwnie utwierdziło mnie w przekonaniu, że to dobra decyzja. Ostatniego wywiadu udzieliłem kilkadziesiąt lat temu… nie wiem, czy nie wyszedłem z formy – uśmiechnął się serdecznie do swojej rozmówczyni.
– Nie chciał pan udzielać żadnych wywiadów, z tego, co mi wiadomo…
– Zgadza się, nie miałem wtedy ochoty rozprawiać o mojej przeszłości i balansowaniu między życiem a śmiercią. Teraz, kiedy z każdym nowym dniem jest mi coraz trudniej podnieść się z łóżka, chcę rozliczyć się z tym wszystkim i mieć wreszcie spokój. Jesteś młodą osobą, wniesiesz nieco świeżości w ten zatęchły, śmierdzący naftaliną pokój.
– Bardzo mnie to cieszy, czuję się naprawdę zaszczycona. Nie chcę pana prosić o rozpoczęcie swojej historii od tego feralnego wypadku, proszę mówić od momentu, który panu pasuje.
– Nie, nie będę niczego przemilczał. Zaczniemy od pamiętnej nocy z drugiego na trzeciego lipca 1971 roku.
Nienawidziłem Paryża. Śmierdzące, zabrudzone miasto. Taki obraz miałem pewnie przez to, że większość czasu spędziłem na szlajaniu się po szemranych uliczkach, i to głównie nocą, bo dnie przesypiałem.  Ćpałem jak oszalały, z nałogu, z pewnością, nie pomagała mi wyjść moja partnerka. Pamela uwielbiała się szprycować tak jak ja, jak nie bardziej. Nie wiem, co dzieje się z nią teraz, ale ostatni raz widziałem ją wieczorem drugiego lipca, to był chyba czwartek. Podobno wezwała pogotowie i uciekła z naszego apartamentu, bo się wystraszyła. Możliwe, że nie mogła wytrzymać tego wypadku psychicznie. No nic, od tamtej pory już nic nie było takie jak wcześniej. Ocalałem cudem, byłem zaledwie krok od przedawkowania, zdezorientowani znajomi, którzy razem ze mną imprezowali, kompletnie nie wiedzieli co robić, wrzucili mnie do wanny wypełnionej po brzegi wodą i uciekli, bo wiedzieli, co się święci. „Przyjaciele”… Spędziłem trzy lata na odwyku, to były istne męczarnie, nigdy nie zapomnę tego okropnego bólu, majaków i innych niestworzonych, podłych rzeczy, które wtedy się ze mną działy. Została przy mnie jedynie rodzina. Nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu, dlatego postanowiłem coś ze sobą zrobić. Postanowiłem wyruszyć w morze jako marynarz. Praca fizyczna i odosobnienie było mi niesamowicie potrzebne. Z pobytu pamiętam dokładnie jeden dzień, który mógł być kolejnym, który zaważy na moim życiu.
– Stary, obudź się! – usłyszałem krzyk Jacka z odległości kilku centymetrów od mojego ucha. Poderwałem się jak oparzony, co nie uszło uwadze załogi, wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. Tak jak wszędzie, uwielbiali robić sobie żarty z żółtodziobów. Ubaw nie trwał długo, bo trzeba było zbierać się do roboty. Z przyzwyczajenia chciałem odgarnąć włosy, ale nie miałem ich od kilku dni. Obciąłem je, by nie przeszkadzały mi w pracy. Byłem na kutrze około tygodnia, oczywiście nigdy w życiu nie miałem w ręku zwykłej wędki, nie mówiąc już o łowieniu krabów. W latach osiemdziesiątych nie przywiązywano zbytnio uwagi do zasad bezpieczeństwa, więc łatwo można było się dostać. Wystarczyło powiedzieć, że jest się zdolnym do pracy i z miejsca byłeś brany. Łowiliśmy na Morzu Beringa. Dzisiaj, kiedy o tym pomyślę, to było kompletne szaleństwo. Chyba porównywalne ze szprycowaniem się cudzymi strzykawkami. Do tej pory morze nas oszczędzało, było w miarę spokojne, choć wiatr wiał niemiłosiernie jak zawsze. Zaspany i obolały po wczorajszej pracy, opłukałem twarz lodowatą wodą.  W śmierdzącym kiblu tliła się lampa naftowa. Spojrzałem w lustro, moja i tak dość szeroka szczęka, optycznie stała się jeszcze szersza przez brak dotąd okalających ją włosów. Nie byłem tym samym człowiekiem, co jeszcze pięć lat temu. Nabrałem krzepy, spod oczu zniknęły sińce, choć pozostał zacięty wyraz twarzy, którego nie potrafiłem się oduczyć. Jedliśmy byle jakie żarcie, popijaliśmy herbatą i zaczynaliśmy wczesnym rankiem, za czasów bycia rockmanem, kończyłem zwykle o tej godzinie kolejną z rzędu imprezę. Płynęliśmy od boi do boi, które porozstawialiśmy w strategicznych punktach. Ubrani do stóp do głów w żółte płaszcze i kalosze, wyglądaliśmy jak krasnoludki. Wśród tego grona wyróżniałem się jedynie założoną na czoło opaską z latarką, która nieraz była obiektem drwin. Rzucaliśmy się w wir pracy, w której trzeba było być cholernie zgranym. Jeden błąd i albo, w najlepszym wypadku, miażdżyłeś sobie dłoń, rękę, żebra albo, w najgorszym – życie. Zmiana zaczynała się koszmarnie. Wiatr osiągnął swoje apogeum, a fale silnie uderzały o burty statku. Stanąłem jak wryty, kiedy zobaczyłem przewalającą się wodę po pokładzie. Ktoś pchnął mnie w plecy, żebym nie zagradzał przejścia. Uczyniłem znak krzyża i wkroczyłem na śliską posadzkę. Rozejrzałem się uważnie, by zauważyć ewentualne zagrożenia. Podpływaliśmy do jednej z boj. Kolega kierujący dźwignią, zaczął  podnosić klatkę pełną krabów. Asekurowałem jej wyciąganie, kiedy usłyszałem krzyki za plecami. Jeremy i Frank bili się, nie wierzyłem własnym oczom. Bić się w środku sztormu? Upewniłem się, że pozostali poradzą sobie z klatką i pobiegłem, by ich rozdzielić. Pech chciał, że poślizgnąłem się i straciłem równowagę. Padłem jak długi zachłystując się wodą, w której leżałem. Kiedy usiłowałem się podnieść, zalała mnie opadająca na pokład fala. Ciężar wody sprawił, że uderzyłem głową o deski i straciłem na chwilę przytomność, która wystarczyła by porwać mnie za burtę. Obudziło mnie lodowate zimno, które zaczynało obezwładniać moje ciało. Dzięki założonemu kapokowi, utrzymywałem się na wodzie, choć raz za razem byłem przykrywany przez falę. Dusiłem się i kaszlałem, krzyczałem ile tchu w płucach, ale dookoła mnie panowała jedynie poświata z lamp na statku. W ostatnim mignięciu świadomości, pamiętam uderzającą w moją twarz linę, którą złapałem ostatkiem sił. Chłopaki wciągnęli mnie wspólnie na pokład. To był kolejny fart, jaki zdarzył mi się w życiu. No i bym zapomniał… pokłócili się o to, czy to ja jestem tym słynnym Jimem Morrisonem… Myślałem, że ich wtedy zabiję.
– Po tych wydarzeniach dałem sobie spokój z tą robotą i pracowałem dalej już jako zwykły rybak. No… a po kilkudziesięciu przepracowanych latach trafiłem tutaj.
Kiedy staruszek skończył historię, zauważył, że dziewczyny już dawno przy nim nie ma. Rozejrzał się dookoła, pokój nie nosił śladów niczyjej obecności. Westchnął i pomyślał, że znowu dał się nabrać swojej wyobraźni i wrócił do przeglądania albumu.
W tym samym czasie poirytowana Anne żaliła się jednej z pielęgniarek paląc papierosa naprzeciwko budynku.
– No naprawdę liczyłam, że tym razem usłyszę jego prawdziwą historię… – Zaciągnęła się mocno i założyła niesforny lok za ucho.
– Niech się pani nie przejmuje, kiedyś skończą mu się opowieści o rybakach, strażakach i handlarzach narkotykami i opowie pani jak pracował w fast-foodzie.

M.

poniedziałek, 20 października 2014

Kefir

Słowo klucz: kefir. Czy tylko mnie zwiastuje ono katastrofę?

To był pochmurny i deszczowy dzień. Nad Rockford, jak co roku, zebrał się niż atmosferyczny, który nie będzie miał zamiaru ruszyć się z miejsca przez najbliższe jesienne miesiące. W przerwach między opadami pojawiała się mgła zagarniając łapczywie wszystko, co miała pod ręką. Przykrywała pola, jeziora, domy i lasy puszystą kołderką kołysząc je do snu. Miasteczko nie było często odwiedzane, praktycznie wszyscy mieszkańcy znali się nawzajem, a co za tym idzie – niewiele się tu działo. Młodzi wyjeżdżali za pracą w głąb lub poza stan Waszyngton, zostawali ci starsi, zakorzenieni. Jedyną atrakcję sprawiali przyjezdni, byli to zwykle goście okolicznego domu spokojnej starości.
Taką atrakcją była niewątpliwie Wendy wysiadająca ze swojego czarnego Land Rovera przed okolicznym salonem fryzjerskim, w którym zazwyczaj przeważała liczba kobiet lubiących poplotkować niż klientek. Jedna z nich zmierzyła dziewczynę krytycznym spojrzeniem znawcy mody poprzedniej epoki i nie omieszkała nie skomentować jej ubioru: „Hoho, jaka paniusia. Taka na czarno ubrana, a co to? Na pogrzeb się wybiera? Te dziewuchy tylko jeden kolor teraz znają… A obcisłe to-to!” Nikt jednak nie słuchał wywodów panny Ferguson, ponieważ pozostałe panie były zaaferowane powtórką kolejnego odcinka Oprah Winfrey Show. Stara panna miała rację tylko w jednej kwestii – Wendy lubiła czerń, pozostałe okazały się jedynie pozorami. Nie znosiła kostiumów, nie czuła się w nich komfortowo. Wygodę ceniła sobie bardziej niż seksowny i modny wygląd, dlatego po przyjściu z pracy wskakiwała w swój ulubiony znoszony dres i wtedy czuła się najbardziej sobą, nie musiała udawać paniusi-seksbomby z korporacji. Po zamknięciu i zaalarmowaniu samochodu przypomniała sobie, że zostawiła w środku torebkę – nie pierwszy i nie ostatni raz jej się to zdarzy, często zapominała lub szukała rzeczy, które leżały pod jej nosem. W gronie znajomych żartowała sama z siebie, że gdyby udało jej się zebrać czas stracony na bezsensownym poszukiwaniach, wreszcie mogłaby go poświęcić na przeczytanie stosu książek czekających na lekturę od ponad roku.
Babcia miała pokój na ostatnim piętrze budynku, z okna rozpościerał się widok na park, w którym starsi spędzali większość czasu na spacerach lub zabawach organizowanych przez pielęgniarki. Zwykle malowniczy krajobraz, zakłócał teraz porywisty wiatr i deszcz uderzający wściekle w metalowe parapety. Mało kto z rodziny odwiedzał Helenę, ponieważ była bezpośrednia i nieraz szczera do bólu, trudno było z nią wytrzymać, ale Wendy jako jedna z nielicznych ceniła sobie te cechy i z chęcią wpadała z wizytą dość często, nawet zaraz po pracy, ubrana w niewygodny kostium.
Kiedy Wendy przekroczyła próg jej pokoju, spodziewała się zobaczyć Helenę na fotelu bujanym czytającą kolejnego Harlequina (uwielbiała zakreślać w nich najbardziej kuriozalne fragmenty) lub dziergającą tysięczny z kolei szalik dla fundacji na rzecz bezdomnych, dlatego też zdziwiła się bardzo, gdy babcia pomachała jej ze swojego łóżka, z którego oglądała słynny talk show.
– Uwielbiam Oprah, a jeszcze bardziej przejęcie losem uczestników panujące wśród koleżanek z piętra. – Wendy usiadła i wyjęła z torby siatkę z owocami oraz termos wypełniony domowej roboty sokiem pomarańczowym.
– Ty się chyba ostatnio nie wysypiasz, co? To ty powinnaś zjeść te wszystkie owoce i popić je sokiem, nie ja, bo prędzej ciebie diabli wezmą niż mnie. – Wendy musiała skupić się na słowach babci, ponieważ mówiła po polsku, języku, którego wśród członków rodziny używano jedynie w jej obecności. Helena nie miała złudzeń, że być może ostatnią okazją na jego kultywowanie podczas rodzinnych zlotów będzie jej pogrzeb.
– Mieliśmy duży projekt do zrobienia, do domu wracałam się przespać i wcześnie rano jechałam już do firmy, a jak znalazłam chwilę wolnego, to chciałam cię odwiedzić. – Wendy przyzwyczaiła się, że za każdym razem, kiedy mówiła w babcinym języku, tamta chichotała jak nastolatka.
– Ach, uwielbiam słuchać tego „american” akcentu, chyba nigdy mi się to nie znudzi. No, ale nie gniewaj się. Doceniam, skarbie, doceniam. Wyjmij, proszę, z szuflady pudełko ze zdjęciami, twój brat w końcu pokazał mi swojego pierworodnego! – dziewczyna spojrzała pytająco, na co staruszka zaraz się poprawiła: – no, swojego syna! Nie ruszy tyłka, by go tutaj przywieźć, bo pewnie boi się, że znowu będę krytykowała jego żonę. No, ale co ja poradzę, że ta panienka działa mi na nerwy? – Wnuczka podczas oglądania fotografii, które były już na profilu facebook’owym Petera, przyjrzała się dokładniej swojej babci. Coś ją niepokoiło w jej wyglądzie, miała poszarzałą cerę, żyły wyraźniej odznaczały się pod cienką, niemal białą jak papier, skórą, a dotąd bujne farbowane na blond włosy, teraz były zaplecione w cienki warkocz. Helena udawała, że nie zauważa na sobie natarczywego wręcz wzroku i kontynuowała zachwyty nad słodkością jednomiesięcznego malucha. Po chwili zrezygnowała z dalszego grania na zwłokę i drżącymi nieco rękami odłożyła zdjęcia do pudełka.
– No nie będę Cię oszukiwać, sama widzisz, że jest kiepsko.
– Co masz na myśli? – Wendy weszła jej w słowo, chociaż znała odpowiedź na swoje pytanie.
– Kochanie, wiesz co mam na myśli – uśmiechnęła się pocieszająco na widok łez zbierających się w oczach dziewczyny i złapała ją za rękę. – Mała, to co teraz usłyszysz może wydać ci się niedorzeczne… śmieszne, ale mimo tego powiem to: śmierć potrafi być inspirująca. Trzeba być zdrowym egoistą i wyciągać z tego, co nas spotyka – dobrego czy złego – wszystko, co najlepsze. W tym przypadku jest to docenienie życia i optymizm. – Wendy poczuła przypływ nerwów ściskających jej gardło, jak zawsze w stresujących sytuacjach zadrżały jej mięśnie. Przycisnęła dłoń babci do policzka, żeby poczuć jej ciepło.
– Dobra, dobra, jeszcze nie umieram, chociaż pewnie niejedna franca z salonu fryzjerskiego by tego chciała. Płakać se będziesz jak ta dłoń będzie zimna, a nie jak jeszcze krąży w niej krew, co prawda słabo, ale krąży. Wiesz co, leżę tutaj sobie, oglądam amerykańskie „Rozmowy w toku” i chętnie bym się napiła piwka, ale leki, którymi mnie faszerują mi na to nie pozwalają. Tragedia jednym słowem… Słuchaj, mogłabyś coś dla mnie zrobić?
– Oczywiście, co takiego?
– Pomyślałam sobie, że skoro nie mogę napić się piwa, to pójdę w drugą stronę i napiję się… kefiru. – Wendy wybałuszyła oczy.
– Kefiru…? No ok… ale tutaj nie ma polskiego sklepu, prawda? Najbliższy może być w Spokane, jakąś godzinę drogi stąd, hm… ok, przy okazji podjadę do domu i się przebiorę.
– Och, mam nadzieję, że to naprawdę nie będzie problem, nie chciałabym stracić kolejnego wnuka, tym razem nie przez bycie upierdliwą… czepialską? Dobra, „pain in the ass”, tylko przez zawracanie głowy.
– Nie, seriou… poważnie, nie będzie. Zaraz po niego pojadę, tylko pójdę do toalety. – Wendy wiedziała, że mimo zmęczenia poprawi jej się humor, kiedy zobaczy się z babcią. Nie widziała zupełnie problemu w godzinnej podróży po taką drobnostkę jak kefir, zresztą, nie widziała problemu w podróży po cokolwiek dla niej. Miała z nią o wiele lepszy kontakt niż z matką, która większość wolnego czasu poświęcała bywaniu na salonach niż dzieciom. Nie miała jej tego za złe, ponieważ brak ciepła ze strony matki otrzymywała ze zdwojoną siłą od babci.
Po wyjściu z łazienki, Wendy zauważyła nerwową krzątaninę na korytarzu na wprost pokoju, z którego jeszcze przed chwilą wyszła. Zaniepokojona, z duszą na ramieniu skierowała się w tamtą stronę. Przez głowę przeszła jej myśl o najgorszym. Przepchnęła się przez pielęgniarki i zobaczyła z trudem stojącą na nogach babcię. Odetchnęła z ulgą.
– O, jesteś. Idź już do auta, ja za chwilę zejdę… „zejdę” to chyba trochę zwodnicze słowo, będę, tak, będę pasuje lepiej. – Pielęgniarki patrzyły z trwogą na starszą panią, która próbowała pokonać kilka kroków w stronę wnuczki.
– Pani Kisinska, tak nie można! Proszę wracać do łóżka! – nalegała jedna z nich, ale Helena pozostawała głucha na jej prośby. Wendy próbowała załagodzić sytuację.
– Babciu, jesteś zbyt słaba… – Helena stanowczo jej przerwała. – Dziecko, wiem jak się czuję, czuję się wyśmienicie, excellent, awesome. A teraz załatw mi od tych hamburgerów wózek, przecież widzisz, że ledwo się trzymam na nogach.
Po całej szopce, znacznie przemoczone, mimo parasolek, znalazły się w samochodzie. Wendy przez chwilę się zawahała, co nie umknęło uwadze jej pasażerce.
– No, ruszaj. Przecież ci nie umrę w samochodzie.
Pogoda dawała się we znaki każdemu, ulice zupełnie opustoszały, nawet panie z salonu fryzjerskiego rozeszły się do swoich domów. Deszcz wzmagał się coraz bardziej, wiatr wiał silnie smagając raz po raz boki Land Rovera, który nie poddawał się jedynie dzięki swoim gabarytom. Zapowiadało się, że podróż, która w normalnych warunkach powinna trwać około godziny, wydłuży się o połowę. Wendy z trudem utrzymywała koncentrację, dopadły ją nieprzespane noce. Próbowała ratować się rozmową, żeby nie zasnąć. Gdy były już prawie w granicach miasta, ulewa osiągnęła swoje apogeum. Wycieraczki pracowały bez chwili wytchnienia nie polepszając wcale przejrzystości szyby. Kobiety nie mogły już zawrócić, musiały szukać schronienia w mieście.

W momencie, kiedy chciały skręcić na skrzyżowaniu, wpadły w poślizg. Wszystko działo się w kilka sekund. Wendy gorączkowo próbowała opanować auto tracące przyczepność do jezdni. Helena złapała się kurczowo fotela i z przerażeniem wpatrywała się w wirujący dookoła świat. Oślepiające światła samochodu z naprzeciwka nie ułatwiały manewrów. By nie spowodować wypadku, dziewczyna próbowała znaleźć się jak najdalej od niego. Zatrzymały się dopiero na przydrożnym drzewie. Silnie nimi szarpnęło, ale dzięki zapiętym pasom nic im się nie stało. Uderzyły tylnym bokiem, co uratowało babci życie, ponieważ zaledwie kilkanaście centymetrów za nią samochód przypominał zgniecioną puszkę. Obie w głębokim szoku, odzyskały świadomość dopiero, gdy ktoś zapukał im w szybę. Był to mężczyzna, z którym Wendy cudem uniknęła stłuczki. Dziewczyna spojrzała na niego nie do końca jeszcze kojarząc, co przed chwilą się wydarzyło. Kierowca sprawdził, czy żadna z nich niczego sobie nie połamała i zabrał je do swojego auta.
– Miałyście panie ogromne szczęście. Po policję zadzwonimy jak pogoda się trochę uspokoi, teraz nie ma sensu ich tutaj targać. Możemy schronić się w lokalnym supermarkecie, to tuż za rogiem. – Kobiety w odpowiedzi kiwnęły jedynie głowami.
W środku dostały koce i gorącą herbatę. Usiadły na rozstawionych przy dziale ogrodowym leżakach i powoli dochodziły do siebie.
– No to miałyśmy przygodę… – przerwała ciszę Helena. – Przecież mogłyśmy się nieźle poturbować, albo nawet zginąć. A to wszystko przez jakiś kefir. – Wendy wstała raptownie i bez słowa poszła w głąb sklepu. Babcia spojrzała na nią i była święcie przekonana, że wnuczka jest na nią wściekła, tamta jednak przyszła za kilka minut dzierżąc w dłoni dwa białe wysokie kubki. Usiadła ciężko i otworzyła jeden z nich.
– Nie marudź, napij się kefiru wartego kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Nigdzie takiego nie znajdziesz, nawet w Polsce.

M.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Ona


Widzę ją. Stoi na wprost mnie, po drugiej stronie ulicy. Boże, jaka ona jest piękna, dokładnie taka, jak sobie ją wyobrażałem... Te pełne, czerwone usta, stworzone by być pieszczonymi, te niesforne blond loki, wciąż spadające na jej anielską twarz. Zaraz zemdleję od tego niepowtarzalnego widoku. Dzieli nas tak mała odległość, a ja nie potrafię podejść bliżej, czuję jak nogi wrastają mi w ziemię. Stoję jak ten cholerny słup soli, torując i tak już zakorkowany chodnik. Podziwiam, wręcz chłonę całym sobą ten cud przede mną. Przeróżne scenariusze rozgrywają się w mojej głowie. Za każdym razem kończą się tak samo – kochamy się szaleńczo w jakiejś restauracyjnej toalecie. Jednak to tylko mrzonki, które nie mają racji bytu. Z sekundy na sekundę tracę wiarę w siebie. Podejść? Przedstawić się? Ona spyta skąd się znamy, a ja? Powiem, że znalazłem ją przez przypadek na facebooku w „proponowanych znajomych” ? I, że od tamtej pory próbuję ją odnaleźć? Taa... na bank pokiwa głową ze zrozumieniem i da mi buziaka na zachętę. Jednak patrząc na to z drugiej strony, kiedy będę mieć znowu taką okazję? Na pewno nieprędko, raz kozie śmierć!
Stoję jeszcze chwilę skonsternowany, w końcu zbieram się w sobie i ruszam. Skupiam wzrok wyłącznie na niej. Promienie słoneczne igrają ze złocistymi refleksami w jej włosach. Przewspaniały widok. Brnę dalej, chociaż wydaje mi się, że odległość zamiast zmniejszać się, wzrasta. A przecież ona w dalszym ciągu stoi w kolejce do bankomatu i na pewno nie zmieniła położenia. Muszę wziąć się w garść, muszę! Och… olśniewająco prezentuje się w tym czarnym kostiumie. Pewnie świetnie na niej leży, sukienka, spódnica? Nieważne, już widzę jak przylega do jej pośladków. Aksamitna skóra pod idealnie przylegającym materiałem. Na samą myśl drżą mi ręce, a gorąco uderza do głowy. Czuję jak włosy na karku stają mi dęba. Zresztą, nie tylko one. Powstrzymuję natłok myśli z całych sił, żeby zachować zimną krew.
Z wielkim trudem pokonuję dzielący nas dystans. Teraz jest już niemalże na wyciągnięcie ręki. Chucham w zamkniętą dłoń. Wrzucam do ust miętówkę, żeby nie zabić jej swoim oddechem i przeglądam się w sklepowej witrynie. Nucę pod nosem motyw przewodni z „Rocky’ego” i uśmiecham się głupawo do swojego odbicia. Jestem gotów. Nie myślę już nad tym, co powiem – postanawiam iść na żywioł.
Odwracam się i przeczesuję wzrokiem kolejkę. Ona przesunęła się o kilka metrów, jednak wciąż kilka osób czeka przed nią. Kiedy stawiam pierwszy krok w jej stronę, nagle zostaję wyprzedzony przez wyższego nieco ode mnie mężczyznę z czarną aktówką pod pachą. Widzę jak zbliża się do niej i zdecydowanym ruchem, obejmuje ją w talii, a potem pochyla się i całuje jej białą szyję. Ale… ale jak to? Staję jak wryty z rozdziawioną gębą. Po prostu nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Czuję jak ogarnia mnie wściekłość. Odwracam się na pięcie i odchodzę, niemalże biegnąc. Mam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i śmieją się pod nosem.
Uderzam z całej siły stopą w krawężnik. Siadam na nim i chowam głowę w dłoniach. Kurwa, a przecież miała status „wolna”...


M.

poniedziałek, 5 maja 2014

Zapach Lasu

– Ireth! Przynieś mi wodę! – wydarła się moja pani, kiedy próbowałam wywabić plamę po winie w jej nowej, kosztownej sukni. Nie wiem, w jaki sposób ta posiadłość została zbudowana, ale głos tej kobiety rozchodził się perfekcyjnie po każdym, nawet najodleglejszym kącie. Ona doskonale o tym wiedziała, dlatego nie było mowy o wymówce w postaci: „przykro mi, pani, ale nie było mi dane usłyszeć przez hałas w pralni”. Taith, elfka o wielkich, jasnozielonych oczach, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się pocieszająco. W odpowiedzi poklepałam ją po ramieniu i wskoczyłam na schody prowadzące do kuchni, gdzie chwyciłam szklankę oraz wielki, ozdobiony ornamentami dzban, i ruszyłam w stronę salonu. Po drodze mijałam różnych elfów, ale mało którego znałam z widzenia czy choćby z imienia. Nie tylko dlatego, że ciągle trzeba było dbać o każdy detal na dworku czy najmniejszą zachciankę właścicieli, ale przede wszystkim przez fakt, że wielu z nich nie miało języka. Ucinanie języka jako kara za przewinienie było najczęstsze, ponieważ nam, jako sługom, był najmniej potrzebny. Owszem, zdarzało się odrąbywanie palców, dłoni czy rąk, ale wtedy sługa tracił na wartości i był do wyrzucenia. A jeżeli ktoś został wyrzucony, to równało się to z jego śmiercią. Ileż to razy widziałam śmierdzące już truchła kalekich, wychudzonych, z nabrzmiałym brzuchem, elfów, których nawet uliczny sprzątacz-elf brzydził się tknąć kijem. Nikt nie chciał im dać choćby miedziaka na kawałek bułki, ich śmierć była powolna i bolesna. Ludzie tak bardzo nas stłamsili, że większość z nas bała się nawet pomyśleć o jakimkolwiek sprzeciwie.
Kiedy znalazłam się na miejscu, pani czekała już z wyciągniętą ręką. Pospiesznie nalałam jej przezroczystego płynu i podałam do białej, nieskalanej najmniejszym wysiłkiem, dłoni. Stałam obok równie białego, sprowadzonego z egzotycznego kraju dywanu, by nie pobrudzić go moimi chodakami. Wydaje się wam, że chodaki to najgorsze obuwie, jakie mogli mi dać? Otóż nie, mogłam w ogóle nic nie otrzymać. Posiadanie jakichkolwiek butów to duży przywilej, znaczący, że można wejść w nich do pokoi panów i zobaczyć ich z bliska. Wiem, że nie ma się, z czego cieszyć, ale znaczyło to też, że nie musiałam spać na dworze, w szopie, tylko w pokoju dla służby, w którym miałyśmy swój malutki piecyk. Jako jedyna z całego zastępu sług płci damskiej, mogłam nie nosić nakrycia głowy i mieć zaplecione włosy inaczej niż w koka ukrytego pod chustą. Oznaczało to tyle, że jestem osobistą służącą mojej właścicielki, dzięki czemu nie muszę wykonywać ciężkich robót. Ten przywilej uzyskałam zaledwie rok temu, kiedy pani Laura, podczas swoich historycznych ekstaz, odkryła, że moje nazwisko jest nazwiskiem szlacheckim. Według jej ksiąg, istniał kiedyś ród Tinuviel i był wielce zasłużony dla mojej rasy. Dziwiłam się, że posiada tego typu literaturę, ponieważ wszelkie, nawet najmniejsze, publikacje na temat elfiej historii zostały zniszczone po Krwawej Nocy, podczas której wyrżnięto nas w pień. Od tamtego czasu, nie wiemy nic o nas samych. Niegdyś wielcy, staliśmy się niczym. Ludzie zazdrościli nam, że każdy z nas posiadał umiejętności magiczne, które dzięki odpowiedniemu szkoleniu, mogły zostać ujarzmione i wykorzystane na nasz pożytek. U ludzi, mało kto rodził się z takim darem, a jeżeli już się urodził, to musiał włożyć wiele wysiłku i ciągle faszerować się lyrium, by móc czarować. W waszych głowach pewnie rodzi się pytanie, dlaczego zostaliśmy niewolnikami istot, które z natury są słabsze, wolniejsze, niemagiczne wręcz. Z tego, co wiem od mej pani, to rody elfickie żyły ze sobą w niezgodzie przez różne zawirowania historyczne, w skrócie – wyżynaliśmy się nawzajem. Jednak największą naszą bolączką była mała dzietność. Ludzka rodzina mogła mieć nawet dziesięcioro, albo i więcej potomków, elfia żarliwie modliła się do bogów o choćby jedno. Tym sposobem, nawet najlepiej wyszkoleni magowie, druidzi, wojownicy, nie mogli stawić oporu przeważającej liczbie wojsk wroga.
Z przemyśleń wyrwał mnie głos pani.
– Ireth, zaraz poznasz naszego nowego sługę, Aldariona. Och, ależ miałam szczęście, że go znalazłam na wczorajszym targu niewolników. Przywieźli go z dalekiej północy, wygląda kompletnie inaczej niż tutejsi elfowie, zresztą… sama zobaczysz. – Podskoczyła podekscytowana, kiedy do pokoju wszedł wysoki, dość dobrze zbudowany elfi mężczyzna. Faktycznie, różnił się zdecydowanie od pozostałych – miał białą niczym mleko skórę, oraz ogoloną głowę, przez co jego spiczaste uszy zdawały się być większe niż powinny. W jego niebieskich oczach można było dostrzec poczucie wyższości i dumę, kiedy jednak spojrzał na mnie, złagodniał nieco. Pani Laura wskazała mu stojący w przeciwległym kącie pomieszczenia fortepian, a ten bez słowa ruszył ku niemu. Kiedy jego palce dotknęły klawiszy, z instrumentu zaczęły wydobywać się piękne, dotąd nigdy niesłyszane przeze mnie dźwięki. Obydwie zastygłyśmy i słuchałyśmy w najwyższym skupieniu. Gdy skończył, dochodzenie do siebie zajęło nam dłuższą chwilę.
– Och, kolejny raz przekonałam się, że moja intuicja nigdy się nie myli! Idealnie! Ireth! Biegnij do służących powiedzieć im, by spakowali moje najlepsze suknie i przygotowali nas do podróży do Erlamu! Muszę pokazać to cudo Torrenowi! – Dygnęłam i pobiegłam poszukać Taith, która była kierowniczką pozostałych. Mąż pani był od tygodnia na zebraniu panów ziemskich w mieście oddalonym o trzy dni jazdy. Pewnie nie ucieszy się na widok swojej małżonki, której szczebiotania musi słuchać na co dzień, ponieważ przerwie mu trwającą, jak podejrzewam, od początku zebrania libację.
Następnego ranka byliśmy już gotowi do podróży. Sześciu strażników, cztery sługi, woźnica oraz ja i Aldarion. Orszak nie był zbyt okazały, ponieważ pani zależało na dyskrecji. Pragnęła zrobić mężowi niespodziankę i nie chciała, by wieść o jej wycieczce przybyła do niego wcześniej niż my. Lubiłam podróże, nawet te najdłuższe, które bardzo nużyły. Byłam ciekawa, jak wygląda świat za bramami naszej posiadłości. Chłonęłam wtedy każdy widziany przez mnie obraz, starałam się zapamiętać zapach i każdy szczegół miejsca, które było dla mnie nowe. Dzięki temu mogłam w wolnym czasie – zwykle przed zaśnięciem, przywołać to wszystko jeszcze raz, by przez chwilę poczuć się wolna. Jechaliśmy szlakiem, który wiódł przez wioskę niedaleko okolicznego lasu. Do moich nozdrzy docierała jego słaba woń, zupełnie dla mnie nowa, a zarazem jakby już od dawna znana. Nie wiedziałam, co to oznacza, ale delektowałam się nią.
Siedziałam obok Aldariona, za kabiną karety, gotowa w każdej chwili, by służyć pani Laurze. Jako jedyni mieliśmy taki przywilej – pozostali musieli iść za nami. Przez większość drogi, mój towarzysz w ogóle się nie odzywał. Byłam niemalże pewna, że nie rozumie naszego języka. Przekonałam się, że jest inaczej, kiedy zaczęłam nucić jedną z popularnych pieśni.
– Fałszujesz, i to cholernie – przerwał mi z uśmiechem na ustach. Spojrzałam zszokowana w jego stronę i oblałam się rumieńcem. Gdy zobaczył moją minę, wybuchnął śmiechem, a ja pełna nerwów odwróciłam od niego wzrok.
– Nie obrażaj się. Śpiewaj dalej, ja nie mam nic przeciwko.
– Nie wiedziałam, że umiesz mówić w naszym języku. Czemu nie powiedziałeś nic wcześniej? – Ciągle unikałam jego wzroku, ponieważ wzmianka o fałszowaniu trochę uraziła moją dumę.
– Bo nie chcę, by twoja pani o tym wiedziała. Nie mów nikomu, tak będzie mi tutaj łatwiej. Wystarczy, że gram, nic więcej jej nie ofiaruję. – Z jego twarzy zniknął uśmiech, spojrzał w dal i zamilkł. Ja jednak przerwałam to milczenie.
– Nie zostałeś wychowany jako służący, prawda?
– Prawda, zostałem schwytany podczas jednej z moich wypraw. U nas, na Północy, nie ma niewolników. Kryjemy się w wielkiej, nieprzystępnej dla człowieka Puszczy i jak na razie, tamci boją się do niej wkroczyć. Ja zostałem wysłany z ważnym poselstwem i miałem pecha. Łowcy niewolników byli niezwykle sprytni, no i mnie złapali… Może, gdybym był ze strażnikami, nic takiego by się nie stało, ale nie mogło być przy mnie żadnych świadków. – Informacja o tym, że gdzieś żyją jeszcze wolni elfowie, sprawiła, że moje serce napełniło się otuchą, której zawsze mi brakowało.
– To niesamowite… już traciłam nadzieję, że gdzieś jeszcze mogą żyć moi wolni bracia…
– Tak, to jest pokrzepiające, ale tylko tyle. Trzeba mieć po prostu szczęście, by urodzić się wśród nas. Jeżeli go nie masz, to nic ci ta wiedza nie pomoże. Nie jesteśmy w stanie zrobić nic, oprócz utrudniania życia ludziom i zabicia kilku z nich, którzy podjadą za blisko naszej siedziby. – Skuliłam się i ukryłam twarz w rękach. Miał rację.
– Dostarczyłeś chociaż wiadomość?
– Tak, chociaż tyle dobrego. Zbawiennym był też fakt, że łowców ani trochę nie interesowało, dlaczego sam błąkam się po bezdrożach… –  Nie zdążył dokończyć, ponieważ nad naszymi głowami przeleciała strzała, która ugodziła w szyję jednego ze strażników. W momencie wszyscy wpadli w panikę. Konie widząc upadające ciało i krew, zaczęły wierzgać się nerwowo. Aldarion chwycił mnie za przegub, bym padła na posadzkę. Z kabiny słyszałam krzyki Pani Laury. Z drzew przy drodze sypał się grad strzał, który powalił wszystkich dookoła. Konie kompletnie ogłupiałe ze strachu, puściły się galopem. Ledwo co, utrzymaliśmy się siedzeń. Jedna ze strzał ugodziła mnie w udo. Trysnęła krew, ból przeszył całe moje ciało, z oczu poleciały łzy. Byłam pewna, że za chwilę się rozbijemy, ponieważ konie biegły na oślep, a cała kareta co rusz podskakiwała na wertepach. Aldarion krzyczał coś  do mnie, ale ja otępiała z bólu i przerażenia, nie słyszałam nic. W końcu, chwycił mnie i wyskoczył z pędzącego pojazdu. Pod wpływem gwałtownego ruchu, strzała zagłębiła się jeszcze bardziej. Zacisnęłam zęby i zakryłam oczy, by nie patrzeć w dół. Z upływem krwi, traciłam coraz bardziej siłę. Ukrył  nas w przydrożnych krzakach, z których widziałam, jak banda rzezimieszków otwiera porozrzucane skrzynie, a reszta jedzie za oddalającą się karetą. Zaczęłam czuć, jakby to, co się dzieje, mnie nie dotyczyło. Położyłam głowę na ziemi i patrzyłam beznamiętnie w niebo. Było mi coraz bardziej zimno. Aldarion ściągnął pas i mocno zawiązał go ponad moją raną, przyłożył do niej kawałek materiału. Ten zabieg nieco zmniejszył krwotok, ale wciąż traciłam świadomość.
– Aldarionie, uciekaj, oni za chwilę nas tu znajdą – wyszeptałam. On bez słowa wziął mnie na ramiona i zaczął biec w głąb lasu. Biegł bardzo szybko, a przy tym z takim wyczuciem, że nie odczuwałam prawie wstrząsów. Po kilku minutach przystanął i położył mnie delikatnie na ściółce. Wtedy poczułam w pełni zapach lasu. Ten Zapach, o którym żaden, nawet wychowany w niewoli elf, nie zapomina. Tak jakby był wpisany w nasze jestestwo. Uśmiechnęłam się słabo.
– Gdybym tylko miał ze sobą zioła z mojej puszczy, uleczyłbym cię. Ale ich tutaj nie ma, ten klimat jest dla nich nieprzyjazny. Tak bardzo mi przykro… –  przeczesał moje włosy palcami. – Chcę, żebyś wiedziała, że twój ród nadal istnieje. Tak jak ja, ukrywają się. Szukali cię. Miałem cię odbić. – Ledwo już kojarząc, spojrzałam na niego zdziwiona. – Twoi rodzice znaczyli wiele, dlatego, kiedy zostali zabici, mieli nadzieję, że chociaż ty żyjesz. Gdyby nie ta banda, pod wieczór dojechalibyśmy na miejsce, na którym mieli nas oswobodzić. – Chwycił moją twarz i zajrzał głęboko w oczy. – Ireth Tinuviel, córko Galadriela i Luthien, jesteś następczynią tronu.
Nie mając już na nic siły, zamknęłam ciężkie powieki. Zanim pogrążyłam się w nieprzeniknioną ciemność, zdążyłam usłyszeć z dala mówiące, chyba po elficku, obce głosy. Niesamowite ciepło dotknęło mojego uda rozpływając się po całym ciele, poczułam niesamowitą ulgę.
M.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Droga


Podróż dłużyła mi się niemiłosiernie. Siedziałam w dusznej, blaszanej puszce zwanej samochodem od blisko czterech godzin. Byłam wściekła, nie dość, że bolała mnie głowa, pęcherz domagał się opróżnienia, a zapasy wody już w połowie drogi się skończyły, musiałam znosić towarzystwo mojego byłego. Cholera, przecież dlatego z nim zerwałam, żeby nie musieć słuchać jego ciągłych narzekań na otaczający nas, jak on to określał, skretyniały świat. Musiałam łyknąć garść tabletek na uspokojenie popitych melisą, by w ogóle wsiąść z nim do auta, które swoja drogą, nadawało się już tylko na złom. Jego zdaniem było w stylu vintage, a on jako urodzony hipster kochał otaczać się wszelkimi rzeczami spod znaku jabłka, pierwiastka i greckiej bogini. Gruchot nadawał temu wszystkiemu autentyczności. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego wybieramy się gdziekolwiek razem, skoro tak bardzo się nienawidzimy. Jechaliśmy na pogrzeb babci Kuby. Zapamiętałam ją jako miłą i radosną staruszkę. Mogłyśmy porozmawiać o wszystkim, nie była typu pruderyjnej katoliczki albo zatwardziałej starej suki, po prostu nie dało się jej nie lubić. Poza tym, w jego rodzinie nie wiedziano jeszcze o naszym rozstaniu. Z rozmyślań wyrwał mnie jego głos.
–  Czemu nic się nie odzywasz? Mogłabyś chociaż udawać, że żyjemy w zgodzie – powiedział z wyrzutem.
– Pozory będę stwarzać na stypie, tutaj nie ma takiej potrzeby – ucięłam rozmowę i założyłam słuchawki na głowę. Za chwilę zmieniłam jednak zdanie. – Dobra, chcesz pogadać? To ci coś powiem. Wkurwia mnie to, że muszę jechać obok ciebie w tym ledwo jeżdżącym grillu, że jedziemy już bardzo długo, a ty nawet nie powiesz łaskawie, ile nam jeszcze zostało. Teraz jesteśmy na jakimś zadupiu, gdzie nie mamy zasięgu i gdyby coś się stało z twoim rzęchem, to nikt by nam nie pomógł! Do tego chce mi się pić i jednocześnie sikać, co za pieprzony paradoks! – Kuba w jednej chwili raptownie zahamował, aż mną szarpnęło i wysiadł z auta.
– Chcesz sikać? To idź, przecież nikt cię tutaj nie zobaczy! – nie musiał dwa razy powtarzać, potrzeba fizjologiczna wzięła górę nad dumą. Kiedy wróciłam, zastałam go podczas otwierania drzwi w samochodzie, by zrobić w nim przeciąg. Uśmiechnęłam się z politowaniem.
– Taaa… w pełnym słońcu na pewno ci to coś da! – odwrócił się w moją stronę i trzasnął drzwiami, aż zakołysał się samochód.
– Kurwa mać! Ty pieprzona księżniczko! Czy ty siebie, w ogóle, słyszysz?! Najpierw słowem się nie odzywasz, udajesz, że mnie nie widzisz, a potem, kiedy chcę zagaić, wylewa się z ciebie żółć. Jakie to, kurwa, egoistyczne. Jedziemy na pogrzeb MOJEJ babci, najukochańszej osoby w moim życiu, a ty nawet nie złożyłaś mi jebanych kondolencji! Mam tego serdecznie dosyć – usiadł za kierownicą i w geście rozpaczy oparł o nią głowę. Stanęłam jak wryta po usłyszeniu tylu prawdziwych słów na swój temat. Cały mój hart ducha i złośliwość ulotniły się, a ich miejsce zajął wstyd. Usiadłam na miejscu pasażera i patrzyłam się beznamiętnie w przestrzeń przed nami. Po kilku minutach odzyskałam głos.
– Przepraszam. Masz rację, patrzyłam tylko na siebie. Pojedźmy tam i zachowujmy się jak ludzie, znaczy… ja tak będę się zachowywać – spojrzałam nieśmiało w jego stronę, on wciąż tkwił w jednej pozycji. Po kilku minutach złapał mnie za rękę.
– Myślałem, że będziesz dla mnie wsparciem, przecież też ją lubiłaś… nieważne, przed nami jeszcze trochę drogi. Sprawdzałem wczoraj pogodę, gdybym wiedział, że będzie tak gorąco, na pewno nie wybierałbym się własnym samochodem. Wybacz. – kiwnęłam głową i powoli ruszyliśmy. Teraz znowu panowała cisza, ale innego rodzaju. Wcześniej nie odzywałam się, bo byłam sfochana, teraz nie miałam śmiałości, a Kuba był przybity. Obydwoje wyglądaliśmy jak zombie – bez słowa wpatrywaliśmy się w parujący asfalt. Pola kukurydzy zdawały się nie mieć końca. Z odrętwienia wyrwał nas samochód z przyczepą, który wyjechał z jednej z dróg podporządkowanych, jedynego elementu, który urozmaicał krajobraz. Z nieskrywanym zainteresowaniem spojrzałam w boczne lusterko. Mężczyzna za kierownicą miał na sobie ciemne okulary i czapkę. Po kilku kilometrach zdecydował się nas wyprzedzić. Na przyczepie, pod zieloną plandeką miał kupkę nieregularnego czegoś. Z braku jakiegokolwiek lepszego zajęcia i chcąc przerwać tę grobową ciszę, spytałam Kubę, jak myśli, co może się pod nią kryć.
– Nie wiem, jakiś gruz? – próbowałam przyjrzeć się uważnie, ale na drodze zaczęły pojawiać się koleiny i trudno było mi skupić wzrok. Dopatrzyłam się czegoś, co kształtem przypominało ludzką głowę, ale zaraz potem odrzuciłam tą irracjonalną myśl. Byłam zmęczona i znudzona, mój mózg mógł sobie coś dopowiedzieć. Dla żartów powiedziałam o tym Kubie. On uśmiechnął się nieznacznie.
– Zawsze wiedziałem, że masz nie po kolei w głowie. Naprawdę uważasz, że ktoś zupełnie bez skapy, wiózłby porąbane ciała w przyczepie? Do tego chyba lepsze są samochody transportowe czy coś w ten deseń. – Nie dawałam jednak za wygraną i kontynuowałam swoje śledztwo, lubiłam wymyślać historyjki na poczekaniu i ta przynosiła mi niezłą frajdę.
 – No, ale zobacz, facet nie ma rejestracji na przyczepie, a przecież powinien ją mieć! – uradowana swoim odkryciem poczułam przypływ adrenaliny. – Siedzi w czapce w samochodzie przy takim upale, jakby chciał jak najbardziej się zasłonić!
– Olka… daj spokój, proszę. Pieprzysz farmazony. Po co ci te wkręty? Jeżeli nawet twoja teoria się zgadza, to dlaczego wciąż jedzie przed nami w równym odstępie, a nie jak najszybciej, żeby nie mieć świadków? Poza tym, mógł co dopiero kupić tę przyczepę i czeka aż dostanie blaszkę z numerem, a musiał koniecznie jej użyć i teraz jedzie po bezdrożach, żeby policja się nie czepiała. Daj sobie na wstrzymanie – Nie zdążyłam jednak odeprzeć jego argumentów. To, co działo się potem, trwało zaledwie kilkanaście sekund. Samochód przed nami wpadł w dziurę, przyczepa podskoczyła i wypadło z niej coś różowego przypominającego palec. Nie zdążyłam zidentyfikować tego czegoś, ponieważ wpadło w krzaki. Chciałam coś powiedzieć, ale w tym samym momencie gość próbował ominąć kolejną, tym razem paskudniejszą dziurę. Nie dało jej się całkowicie ominąć,  przez co przyczepa znowu podskoczyła i wypadła z zawiasów. Kuba musiał gwałtownie skręcić, by uniknąć zderzenia z nią. Minęliśmy ją o włos.  Zatrzymaliśmy się. Do mojego nosa doszedł smród. Nie potrzebowałam więcej. Spanikowana, z kołatającym sercem spojrzałam w stronę plandeki. Mężczyzna wysiadał właśnie z samochodu, kiedy bez zbędnych słów, Kuba przekręcił kluczyk w stacyjce. Nie odpalił za pierwszym razem. Zlana potem obserwowałam jak mężczyzna grzebie w swoim samochodzie, jakby czegoś szukał. Modliłam się, żeby mechanizm zaskoczył. Na szczęście nie zawiódł nas tym razem. Ruszyliśmy z impetem, mężczyzna rzucił się w naszą stronę, ale go minęliśmy. W lusterku zobaczyłam tylko jak stoi na środku drogi. Potem nie oglądałam się już za siebie.


M.